niedziela, 11 kwietnia 2021

72. Beatrice La Brun

 Kochani, 

przychodzę do Was z kolejnym rozdziałem. Jak zapowiadałam poprzednio, będzie skupiał się tylko na jednym wątku, bo potrzebowałam dokładnie wprowadzić do historii akurat tę postać. Myślałam, że uda mi się upchnąć coś jeszcze, ale mi się nie udało, więc bardziej rozbudowana akcja będzie w kolejnym rozdziale. 

Pozdrawiam Was serdecznie i życzę miłej lektury.

Luthien

***

Syriusz Black

Nie znałem miejscowości, o której pisała mi La Brun, więc ciężko było mi stwierdzić, w którym miejscu pojawię się po deportacji. Wolałbym raczej nie wylądować nagle na środku najbardziej uczęszczanej przez mugoli ulicy. Doszedłem jednak do wniosku, że Beatrice nie byłaby w tej kwestii tak lekkomyślna, więc wyszedłem z rezydencji Potterów, po czym deportowałem się pod adres, który podany był w liście.

Wylądowałem z boku drogi, blisko rosnących tam drzew, i rozejrzałem się. Miasteczko położone było wysoko. Z tego miejsca widziałem stojące niżej budynki. Jedna z dróg biegła prostopadle w dół. Według zamieszczonej na narożnym domu tabliczki, to właśnie przy tej wąskiej uliczce stał budynek, w którym miałem spotkać się z La Brun. Ruszyłem więc powoli w dół, uważając, by nie stanąć na żaden ukryty pod śniegiem lód, ale droga była wystarczająco uporządkowana i posypana piaskiem. Po obu stronach Avenue de Neuvecelle stały różowe, wyblaknięte, dwupiętrowe budynki. Minęło mnie starsze małżeństwo, które weszło do domu z numerem trzy. Spojrzałem więc na drugą stronę, szukając numeru czwartego. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego parzyste liczby były po przeciwnej stronie do nieparzystych. Miasteczko w każdym calu przypominało turystyczne miejscowości mugoli. Ta część ulicy była jednak w zaułku i nie było tu zbyt wielu ludzi ani domów. Rozejrzałem się dookoła, postanawiając, że po wyjściu od La Brun zwiedzę miasto i przeszedłem na drugą stronę.

Chwilę zajęło mi znalezienie wejścia do domu z numerem cztery. Widocznie u Francuzów posiadanie drzwi od frontu było zbyt proste. Wszedłem jednak do środka i zorientowałem się, że na parterze, jak i pewnie na wyższych piętrach, są tylko dwa mieszkania. To z numerem jeden było po lewej stronie. Dobiegało z niego szczekanie jakiegoś psa i dźwięk tego dziwnego urządzenia, które Evans nazywała telewizorem. Ruszyłem więc w przeciwną stronę, gdzie na ciężkich, brązowych drzwiach wisiała tabliczka z numerem dwa. Bez żadnego nazwiska. Ściany klatki schodowej były już mocno przybrudzone. Przyglądałem się przez chwilę łuszczącej się przy suficie farbie, niezdecydowany, co zrobić. Kiedy dostałem list, wybiegłem z domu właściwie prawie tak, jak stałem. Teraz nie byłem pewny, czy spotykanie się z La Brun było właściwą decyzją. Jakoś ten dom mi do niej nie pasował. Nie wiedziałem, dlaczego wybrała akurat to miejsce.

W końcu jednak zapukałem, a kiedy to zrobiłem, pies w mieszkaniu po drugiej stronie zaczął ujadać jeszcze głośniej. Odwróciłem się na chwilę w tamtą stronę, ale zaraz z powrotem spojrzałem na drzwi z numerem dwa, bo te otworzyły się i stanąłem twarzą w twarz z dyrektorką Beauxbatons.

- Syriusz – powiedziała trochę zaskoczona.

- Prosiłaś, bym się z tobą spotkał – odparłem.

- Tak, ale... Nie spodziewałam się, że jednak przyjdziesz.

- No cóż... Jestem – powiedziałem i uśmiechnąłem się, by przełamać trochę barierę, która między nami powstała.

- Wejdź – zaprosiła mnie, przepuszczając w drzwiach.

Przedpokój był szeroki, ale krótki. Na błękitnych ścianach widać było ślady po zdjętych jakiś czas temu obrazach i zdjęciach.

- Napijesz się czegoś? – spytała i nie czekając na moją odpowiedź, przeszła do kuchni.

Zdjąłem buty, by nie pobrudzić jasnej wykładziny i rozejrzałem się po mieszkaniu, a w zasadzie po salonie. Również i w nim brakowało rodzinnych pamiątek. Pokój ze swoimi brązowymi ścianami i kolorowymi poduszkami na stalowej kanapie wyglądał przytulnie, ale obco i bezosobowo. Na kominku nie było żadnych zdjęć. Po drugiej stronie salonu był kolejny wąski korytarz, który prowadził zapewne do sypialni i łazienki. Kuchnia przylegała do salonu z lewej strony, więc tam też się udałem. Utrzymana była w odcieniach zieleni. Na ścianach były kafelki z motylkami, które w sumie dobrze kontrastowały z brązowymi szafkami kuchennymi i beżową podłogą. Pomieszczenie było na tyle duże, że zmieścił się tu również drewniany stół z czterema krzesłami. Mieszkanie nie było wielkie, ale odpowiednie dla małżeństwa.

- To mieszkanie moich rodziców – wyjaśniła, słysząc zapewne, że stanąłem w wejściu. Nie spytałem, dlaczego ich tu nie ma ani dlaczego usunięte zostały z niego wszelkie pamiątki rodzinne. Domyślałem się odpowiedzi, ale nie chciałem wydawać własnych osądów.

Nie powiedziała nic więcej, więc stałem oparty o framugę i przyglądałem się jej przez chwilę. Nie pozostało nic z tego, w jakim stanie widziałem ją ostatnio. Włosy, lekko kręcone, miała swobodnie rozpuszczone. Oczy delikatnie podkreślone w kontraście z czerwonymi, a wręcz bordowymi ustami. Wybrała dzisiaj białą, dopasowaną u góry suknię z głębokim dekoltem ozdobionym dookoła sięgającymi ramion srebrnymi koralikami, które wykańczały również proste rękawy i rozcięcie na plecach. Zawsze dziwiło mnie to, że mimo pory roku, nie było jej zimno w takich kreacjach. Jedyne, co burzyło jej zawsze idealny wizerunek, to blada twarz z delikatnie zapadniętymi policzkami i przebijające się spod makijażu sińce pod oczami. Wyglądała, jakby od naszego ostatniego spotkania nie spała nawet pięć minut. Coś mnie ruszyło, kiedy zobaczyłem ją w takim stanie.

Patrzyłem przez chwilę na to, co robi. Nie spojrzała w moją stronę, skupiając się na znalezieniu w którejś z szafek herbaty. Kiedy jej się to nie udało, podszedłem do niej, stanąłem za nią i delikatnie złapałem za rękę, w której trzymała łyżeczkę, po czym ją z niej wyjąłem. Nie zaprotestowała i w końcu odwróciła się w moja stronę z fałszywym uśmiechem przylepionym do twarzy. Nie cofnąłem się, więc patrzyła na mnie dłuższą chwile, aż coś w niej pękło. Uśmiech zniknął w tej samej chwili, w której zobaczyłem w jej oczach strach. Za maską wyniosłości i arogancji, która była przeznaczona dla całego otaczającego ją świata, ona się bała. I strach ten przesłaniał teraz całą jej twarz.

- Przejdźmy się – zaproponowałem. Jeśli faktycznie było to mieszkanie jej rodziców, to chciałem zabrać ją stąd gdzieś na neutralny grunt.

Nadal obstawałem przy swojej decyzji, co do zakończenia tego romansu, ale nie żałowałem, że zgodziłem się z nią spotkać. Gdyby tego nie zaproponowała, w końcu sam wybuchnąłbym w domu. Ona jednak ewidentnie potrzebowała rozmowy i być może, gdybym wtedy posłuchał jej prośby i wyszedł z pokoju, i tak powiedziałaby mi, co się stało. Jedyne, co mnie w tej sytuacji przerażało, to świadomość tego, że coś było w stanie ją złamać.

Poczekałem, aż się ubierze i wpatrywałem w nią zaskoczony, kiedy na sam koniec narzuciła na ramiona szal, który jej podarowałem. Podchwyciła moje spojrzenie i tym razem uśmiechnęła się szczerze.

- Od długiego czasu nie dostałam od nikogo żadnego prezentu, tym bardziej takiego, który trafiłby w mój gust. To było... Miłe. Dziękuję – powiedziała.

- Cieszę się, że ci się podoba. – Miałem ochotę jej dotknąć, ale nie zrobiłem tego. Aż tak jeszcze nigdy się nie odsłoniła i czułem się trochę niepewnie.

Wyszliśmy na klatkę schodową, a ona zamknęła drzwi. Znowu usłyszałem szczekanie psa, ale tym razem połączone ze zgrzytem zamka. Zanim zdążyliśmy się ulotnić, z mieszkania obok wyszła na korytarz niska, starsza kobieta z siwiejącymi włosami upiętymi w dziwny sposób, ubrana w czarną spódnicę i czerwony sweter, które wyglądały dosyć stylowo. Przymknęła pospiesznie drzwi, by jej szczekający przyjaciel nie wybiegł na klatkę i zamarła, jakby zobaczyła ducha, kiedy jej wzrok padł na La Brun.

- Beatrice? – spytała z niedowierzaniem. Dyrektorka spojrzała na mnie zmieszana, więc udałem, że przyglądam się schodom, nie wykazując zainteresowania rozmową. – Nie było cię tu od... Jak dawna? Kiedy to było? – zaczęła się zastanawiać kobieta.

- Sześć lat, pani Daquin.

- Sześć lat, sześć lat – powtórzyła tamta ze smutkiem. – Przychodzę tak, jak mnie prosiłaś. No, czasami zapomnę i...

- Nie szkodzi – przerwała jej Beatrice. – Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dziękuję, że po tylu latach nadal mogę na panią liczyć.

- Ależ nie ma żadnego problemu, dziecko. Myślałam, że już nigdy cię tutaj nie zobaczę. Co się stało, że wróciłaś?

- Mam tu coś do załatwienia – odparła La Brun, nie wchodząc w szczegóły i ponownie posyłając mi zmieszane spojrzenie. Miałem o nic nie pytać.

- Wiesz, czasami zastanawiam się, czy nie chciałabyś jednak sprzedać tego mieszkania albo chociaż komuś wynająć, bo stoi puste i... Ale nie zostawiłaś wtedy żadnego adresu, żadnego kontaktu.

- I chciałabym, żeby tak zostało, pani Daquin. Nad resztą pomyślę w wolnej chwili i... Obiecuję, że za jakiś czas się z panią skontaktuję.

- Nie wierzę ci, dziecko – stwierdziła kobieta, – ale niech będzie, jak chcesz. – W końcu pani Daquin udało się skrzyżować ze mną spojrzenie. Kiedy to zrobiła, skinęła głową ze zrozumieniem na coś, czego nie pojmowała. – No cóż, nie będę cię dłużej zatrzymywać, kochanie. Miło było cię znowu zobaczyć, Beatrice. Nic się nie zmieniłaś. – La Brun pożegnała się z nią w końcu i ignorując moje pytające spojrzenie, minęła mnie i wyszła z budynku. Miałem wrażenie, że jej życie jest pełne tajemnic, których nie zna nikt prócz niej, z których zbudowała sobie niezniszczalną fortecę, do której chce mi pokazać malutkie, boczne wejście. Postanowiłem pozwolić jej na to, więc ruszyłem za nią w dół Avenue de Neuvecelle.

Nie bardzo wiedziałem, gdzie można pójść w tym dziwnym, ale uroczym miasteczku, jednak La Brun nie czekała na żadną moją inicjatywę. Kiedy doszliśmy do końca ulicy, skręciła w prawo, a potem w lewo. Mijaliśmy sklepy i kawiarnie, które usytuowane były na parterze zabytkowych budynków. Te drugie wypełnione były ludźmi, ale Beatrice nie weszła do żadnej z nich.

- Co to za miejsce? – spytałem w pewnym momencie.

- Turystyczne miasteczko Francji położone nad jeziorem genewskim. Rodzice je uwielbiali. – I tyle. Nie powiedziała nic więcej, więc nie ciągnąłem tematu. Pozwoliła jednak, bym szedł koło niej, a nie kawałek z tyłu, więc kierowałem się tam, gdzie prowadziła. W sumie nie było to daleko. Przeszliśmy jeszcze przez pasy w poprzek dwóch ulic i dotarliśmy na szeroki chodnik odgrodzony od jeziora, które rozciągało się na całe pole widzenia. Po drugiej stronie od barierek stały co kilka metrów ławki, ale dzisiaj nikt z nich nie korzystał. Było dosyć zimno, więc ludzie woleli spacerować, pozostając w ruchu, niż marznąc, siedząc.

La Brun nie zatrzymała się, idąc dalej powoli, ale zaczęła mówić.

- Nie poprosiłam cię o spotkanie, żeby namawiać do zmiany zdania. Szanuję twoją decyzję i... Chyba faktycznie tak będzie lepiej. Przepraszam, że cię w to wszystko wciągnęłam i postawiłam w takiej sytuacji.

- Nieważne. Nie mówmy o tym – odparłem, na co tylko skinęła głową.

- Czytałam list, który mi zostawiłeś i... W jednej kwestii miałeś rację. Jestem sama i chociaż przekształciłam ten fakt w zaletę, a nie w wadę, nie był to do końca mój wybór. Nie chcę, żebyś pomyślał, że się przed tobą usprawiedliwiam, bo nigdy nikomu się nie tłumaczyłam. Po prostu chciałabym, żebyś wiedział, dlaczego moje życie i ja sama jest, jakie jest. I żebyś mnie za to całe zamieszanie nie znienawidził.

Chciałem powiedzieć, że nigdy nie byłbym w stanie tego zrobić, ale nie pozwoliła mi nic wtrącić, ciągnąc dalej, więc pozwoliłem jej na to.

- Moi rodzice byli cudownymi ludźmi. Mama była mugolką, tata czarodziejem, a ja... A ja byłam adoptowana. – Zerknęła na mnie, ale nie zareagowałem na to w żaden sposób. Jeśli zdecydowała się powiedzieć mi cokolwiek, to miałem zamiar jej wysłuchać, nie wytrącając z równowagi. I tak widziałem, że było to dla niej ciężkie, ale mi zaufała, więc już samo to było dla mnie sukcesem. – Nigdy mi to nie przeszkadzało. Nigdy nie miałam do nikogo pretensji ani żalu, nigdy nie interesowało mnie to, kim są moi biologiczni rodzice. Nigdy nie rozwodziłam się nad tym, czego nie mogłam zmienić. Miałam jednych rodziców. Kochali mnie, a ja byłam szczęśliwym dzieckiem, w ogóle niepodobnym do osoby, którą stałam się potem. Po szkole szybko zaczęłam robić karierę. Wbrew moim późniejszym odmowom, bez problemu udało mi się wtedy załapać na posadę w ministerstwie, która szybko uświadomiła mi, że nie jest to moja praca marzeń, ale właśnie tam, dwanaście lat temu, poznałam Victora de Luynes'a. – Myślałem, że powie o nim coś więcej, ale ona zignorowała jego osobę. – Cztery lata później zaręczyliśmy się, a po kolejnych dwóch, czyli sześć lat temu... – Dłuższą chwilę zajęło jej podjęcie historii. – Sześć lat temu doszło do wypadku. W wigilię, wraz z moimi rodzicami, jechaliśmy samochodem do moich przyszłych teściów. Prowadził Victor. Rodzice zginęli na miejscu, mnie ledwo uratowali, a on... Wyszedł z tego bez większych urazów. Kiedy leżałam w szpitalu, przyszedł do mnie tylko jeden raz i patrząc mi prosto w oczy powiedział, że wypadek był celowy i to ja miałam w nim zginąć, a moi rodzice byli tylko przypadkowymi ofiarami. Już wtedy dobrze znałam się z Dumbledorem. Poprosiłam go o spotkanie, a potem o pomoc. Był jedyną osobą, do której mogłam się zwrócić. Uwierzył w to, co mu powiedziałam i pomógł wszystko pozałatwiać, kiedy ja leżałam w szpitalu. W tamtych latach wypracowałam sobie taką pozycję, że pięć miesięcy przed wypadkiem zaproponowali mi stanowisko dyrektorki w Beauxbatons. Musiałam odmówić z dwóch powodów. Po pierwsze byłam zaręczona i chciałam założyć z Victorem rodzinę, a przyjęcie tej oferty uniemożliwiłoby mi to, a po drugie zorientowałam się wtedy, że jestem w ciąży. – Dopiero teraz spojrzałem na nią zaskoczony. O ile cała historia była dla mnie do przyjęcia, o tyle La Brun, jaką znałem, spodziewająca się dziecka, była już lekką abstrakcją. Zatrzymałem się na chwilę, żeby uporządkować sobie wszystko, co do tej pory usłyszałem. Beatrice zrobiła to samo, patrząc na mnie ze zrozumieniem i wyrozumiałością.

- Czemu Victor chciał cię zabić? – zadałem w końcu pytanie, którego się spodziewała, a które ledwo przeszło mi przez gardło. Spojrzała mi prosto w oczy i już wiedziałem, jaka będzie odpowiedź.

- Nie wiem. Nigdy się tego nie dowiedziałam. Tamtego dnia straciłam wszystko. Rodziców, którzy mnie wychowali i byli moją jedyną rodziną, dziecko, którego strata niszczyła mnie przez ostatnie sześć lat i niszczy nadal oraz narzeczonego, który odebrał mi ostatnią szansę na normalne życie. Zaufałam o jeden raz za dużo. Przestało liczyć się dla mnie wszystko. Jedyne, czego chciałam, to posadzenia Victora, ale było moje słowo przeciwko jego, przy czym moje było mniej wiarygodne z psychologicznego punktu widzenia.

- Co się stało potem?

- Dumbledore pomógł mi go wsadzić do więzienia. To była jedyna rzecz, na której mi zależało, dlatego popełniłam kilka błędów. Byłam już wtedy dosyć znana, więc poprosiłam o tajną rozprawę, żeby nie robić niepotrzebnej afery, co z perspektywy czasu nie było dobrym posunięciem. Dumbledore wymusił, by jako dowód dopuścić moje wspomnienie, w którym Victor wyznaje mi prawdę. Dopiero po tym skazali go na sześć lat więzienia. Rozprawa trwała jednak długo. Wspomnienie można zmodyfikować, dlatego nie było wiarygodne. Albus jednak się przy nim upierał, więc dopuścili je dla świętego spokoju. Dopiero po tym Victor przyznał się do wszystkiego. Nie spłaciłam jeszcze długu, jaki zaciągnęłam u Dumbledore’a. Spytasz pewnie, czemu nie pomogli mi żadni znajomi. Cóż, kilku chciało. Po wypadku dosyć długo leżałam w szpitalu. W tym czasie Victor naopowiadał im, że wszystko to było nieszczęśliwym wypadkiem, a ja, po stracie dziecka i rodziców, zerwałam zaręczyny i nie jestem w stanie mu tego wybaczyć. Wielu uznało, że zachowałam się nie w porządku i stanęło po jego stronie. Nie chciałam wyprowadzać ich z błędu i mieć z nimi styczności. Kilku rozumiało moje podejście, ale skutecznie odrzucałam ich pomoc tak długo, aż się poddali i zostawili mnie w spokoju. Zdaję sobie sprawę z tego, że popełniłam wiele błędów, ale w jednej chwili straciłam wszystko, co miałam, a on doszczętnie zniszczył moje życie, więc co miałam zrobić? Przyjęłam posadę dyrektorki i rzuciłam się w wir pracy. Nikomu nie ufałam i nikogo nie dopuszczałam do siebie bardziej niż na poziomie relacji czysto biznesowych. Stałam się taka, jaką stworzył mnie tamten wypadek. Otoczona murem, który nie pozwalał na ponowne zniszczenie mnie. Przestało mi zależeć na czymkolwiek, bo niczego już nie miałam.

Nie wiedziałem, co powiedzieć na to wszystko, więc tylko milczałem, pozwalając jej mówić dalej. Jedyne, o czym teraz myślałem, to znaleźć tego Victora i sprawić, by cierpiał jeszcze bardziej niż Beatrice.

- Być może tego nie pamiętasz, ale kiedy spotkałam cię wtedy w czasie pełni to... Wyglądało to źle. Znacznie gorzej, niż ci powiedziałam. Wzięłam na siebie odpowiedzialność za twoje życie i wtedy pierwszy raz, ponownie po tylu latach, poczułam strach o to, że mogę kogoś stracić. Znowu. Siedziałam przy tobie prawie całą noc. W którymś momencie... – Spojrzała na mnie niewyraźnie z lekką obawą i wyrzutami sumienia. – Przepraszam, musiałam dać ci jakieś leki... – Skinąłem głową ze zrozumieniem, nie bardzo wiedząc jeszcze, za co mnie przeprasza. Uznała to jednak za przyzwolenie do kontynuowania. – W którymś momencie zacząłeś mówić różne rzeczy. Zależało mi na tym, żebyś pozostał przytomny, bo straciłeś dużo krwi, dlatego starałam się podtrzymać rozmowę. Opowiedziałeś mi trochę o swojej rodzinie i przyjaciołach i w pewien sposób dałeś mi do myślenia o tym, że się nie ugiąłeś, nie odciąłeś, tylko znalazłeś coś, co dało ci chęci do dalszej walki, do pokazania, że po tym wszystkim dajesz sobie jeszcze lepiej radę. Pomyślałam wtedy, jak inne mogłoby być moje życie, gdybym postąpiła inaczej.

- Ja straciłem tylko rodzinę, z którą i tak nigdy się nie dogadywałem, ty dużo więcej, więc ciężko to porównać – zauważyłem.

- Być może – przyznała bez przekonania. – Ale i tak okazałam się na to za słaba. Przepraszam, że zapytałam cię wtedy o rodzinę. Gdybym wiedziała, że tak to wszystko u ciebie wygląda, wybrałabym inny temat. Naprawdę mi przykro, Syriusz. Nie chciałam ci o tym mówić, bo nie wiedziałam, czy chciałbyś...

- Każdy w szkole zna moją sytuację. Wie, kiedy i dlaczego uciekłem z domu – wzruszyłem ramionami. – Nauczyłem się już żyć tak, by nie mało to na mnie żadnego wpływu i niczego nie żałuję. Jeśli ty opowiadasz mi o swoim życiu, nie widzę powodu, dla którego nie miałabyś znać szczegółów z mojego. – Uśmiechnąłem się, a ona chyba odetchnęła z ulgą.

- Przepraszam – powtórzyła jeszcze raz.

- W porządku. Nie jestem dumny z nazwiska, a moja rodzina nie zasługuje na to, by o nich opowiadać. To wszystko.

- Jak większość tych, których spotykamy w swoim życiu – stwierdziła. – W każdym razie wiele przypadków sprawiło, że siedząc wtedy przy tobie, znowu poczułam coś, czego nie czułam od bardzo dawna i zamiast zwyczajnie porozmawiać z tobą następnego dnia, wybrałam najgłupszy sposób na to, żeby spróbować cię zatrzymać.

- Wplątać mnie w romans. – Skinęła głową.

- Więc jeśli zastanawiałeś się nad tym, dlaczego to zrobiłam, teraz już wiesz. I ja chyba też dopiero teraz to zrozumiałam, a z racji tego, że różni nas wiek i stanowiska... Byłam w stanie rozmawiać z tobą w taki sposób, żebym z jednej strony sama się nie odsłoniła, a z drugiej mogła ewentualnie wszystko kontrolować. Cóż, szybko przekonałam się, że nie dasz sobą manipulować. Wybacz, jeśli zabrzmi to tak, jakbym chciała cię bezczelnie wykorzystać, ale... Naprawdę nie chciałam tego zrobić. Po prostu wydawało mi się, że będziesz w stanie pomóc mi ponownie znaleźć coś, na czym zacznie mi zależeć, dzięki czemu będę mogła, choć w pewien sposób, odzyskać moje dawne życie. Problem pojawił się wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, że rzeczą, a w zasadzie osobą, na której zaczęło mi zależeć, jesteś ty. – Nie wiedziałem, w jaki sposób odpowiada się na takie wyznania, więc nie powiedziałem nic. Nie czułem się przez nią w żaden sposób wykorzystany. Gdybym nie chciał, nie brnąłbym w to tak daleko. Chciałem wykorzystać sytuację, a koniec końców wszystkie działania La Brun sprawiły, że zacząłem czuć dokładnie to samo w stosunku do niej. Zaczęło mi na niej zależeć. W jaki sposób dokładnie? Tego jeszcze nie wiedziałem, ale prawda była taka, że nie widząc jej, wariowałem. – Bolało mnie trochę to, że spędzasz tyle czasu z Hill, ale rozumiem, że ktoś taki jak ona jest dla ciebie odpowiedniejszy. Sama przecież o tym mówiłam. Wiesz, możesz mi wierzyć lub nie, ale nigdy nie planowałam iść z tobą do łóżka.

- Ja zacząłem – zauważyłem.

- A ja powinnam się na to nie zgodzić. Najgorsze jest to, że wcale tego nie żałuję.

- Ja też nie.

- Nie chcę, żeby zabrzmiało to źle, ale nie wiem, co mam z tym zrobić.

- To znaczy?

- Nie potrafię puścić tego w niepamięć i przejść nad tym do porządku dziennego. Nie wiedziałam wtedy, co zrobić i jak się zachować, bo nigdy nie wplątałam się w coś tak głupiego. Zdaję sobie sprawę z tego, że nieodwracalnie namieszałam ci w życiu. Sobie zresztą również.

- Uważasz nasz romans za coś głupiego? – spytałem.

- Nie – odparła szybko i z przekonaniem w głosie. – Chodzi mi o to, że głupia jest sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, a nie to, że do niej doszło. Zaufałam ci – wyznała.

- Nie miałem zamiaru wtedy wychodzić – zapewniłem ją kolejny raz.

- Wiem, ale po prostu się przestraszyłam. Nie chciałam znowu zostać sama. Nie chcę wywoływać w tobie żadnych wyrzutów sumienia, Syriusz. I tak pomogłeś mi już jak nikt inny nigdy. Tak czy inaczej, cieszę się, że podjąłeś decyzję o naszym „rozstaniu”, bo sama chyba nie potrafiłam się na to zdobyć.

Słuchałem jej wyjaśnień i myślałem o tym, jak bardzo mija się z prawdą. Nie czułem się przez nią w żaden sposób wykorzystany i nie miałem do niej żadnego żalu z jakiegokolwiek innego powodu. Napisanie jej tego listu, było jedną z najtrudniejszych decyzji w ostatnim czasie, ponieważ, kiedy poszliśmy do łóżka, zobaczyłem, że gdzieś za tym wszystkim jest jej jakaś ludzka strona. Zniszczona, ale jest. Teraz wiedziałem, dlaczego taka była i nie mogłem pojąć, jak udało jej się po tym wszystkim pozbierać. Chociaż to chyba nigdy jej się nie udało. Ona po prostu nauczyła się dalej funkcjonować. Patrzyła teraz na mnie niepewnie. Chciałem jej dotknąć, przytulić, ale nie zrobiłem tego. Przerażała mnie ta skrywana przez nią prawda i nie wiedziałem, jak na nią zareagować.

- Co się stało w tę wigilię? – spytałem w końcu, bo chyba to był klucz do rozwiązania całej tej zagadki. Wyczułem, że La Brun znowu się spięła i tym razem odwróciła się ode mnie, kładąc dłonie na barierce i patrząc gdzieś w stronę niewidocznego punktu na jeziorze tak, że widziałem teraz tylko jej profil.

- Dostałam od Victora list. Pierwszy od czasu wyroku. Łudziłam się, że przez ten czas o mnie zapomni, ale nie. Chciał, żebym to ja zapomniała o nim. Był bardzo dobrze poinformowany. Ktoś musiał zbierać dla niego informacje o mnie. Na końcu dodał, że „pamięta, czego nie udało mu się zrobić sześć lat temu”. – Nie dodała, czego, bo teraz już oboje dobrze wiedzieliśmy, co miał na myśli. – Wiesz, gdyby tylko ktoś był w stanie przywrócić życie mojemu dziecku, bez wahania oddałabym za nie swoje. Może tego nie zrozumiesz, ale…

- Rozumiem. Kiedy wychodzi?

- Za pół roku.

- Rozmawiałaś z Dumbledorem? – Pokręciła głową.

- Nie. Ostatnio, kiedy o to spytał, wyraźnie dałam mu do zrozumienia, że nie chcę do tego wracać.

- Ale musisz – zauważyłem. – Może uda się coś ponownie ugrać i udowodnić mu stosowanie gróźb.

- Jak, Syriusz? – spytała, patrząc na mnie. – Kiedy dostałam ten list, załamałam się. Widziałeś to na własne oczy. Widziałeś, ile wtedy wypiłam i zapewne domyśliłeś się również, że to, co było w szklance zamiast alkoholu, było spalonym listem od Victora. Nie mam więc żadnego dowodu. Znowu popełniłam błąd, ale co ty byś zrobił na moim miejscu? Ja naprawdę nie jestem w stanie kolejny raz tego udźwignąć.

- A gdyby spróbować załatwić to tak, jak ostatnio? Na podstawie wspomnienia?

- Nie uda się. Drugi raz nie pozwolą mi się na tym oprzeć. Będzie to zbyt podejrzane. Zniszczyłam jedyny dowód, jaki miałam.

- Możesz wezwać mnie na świadka. Potwierdzę...

- Nie – ucięła ten wątek w taki sposób, że nie próbowałem dalej przekonywać jej do tego pomysłu.

- Więc co chcesz zrobić?

- Nie wiem, czy w ogóle chcę coś robić.

- I zamiast tego pozwolisz mu się szantażować? Znowu ma ci zniszczyć życie? Te resztki, które udało ci się ocalić? Zabił twoich rodziców i własne dziecko, by pozbyć się ciebie. Teraz będzie chciał to dokończyć.

Spojrzała na mnie, a w jej oczach malowały się ból pomieszany z nienawiścią, jakich jeszcze nigdy nie widziałem i aż żałowałem, że odezwałem się w taki sposób, ale nie miałem wyjścia. Victor de Luynes był osobą, którą La Brun sama chciała pociągnąć na dno piekła.

- Być może powinnam tym razem mu na to pozwolić – rzekła, próbując ostatkami sił zapanować nad sobą.

- Nawet nie waż się tak mówić! – powiedziałem zdenerwowany. – JA nigdy się na to nie zgodzę. Wycierpiałaś tyle tylko po to, żeby teraz dać się zabić, bo jakiś psychopata uznał, że właśnie to chce zrobić? Nikt nie ma prawa odbierać ci życia.

- I tak już to zrobił! Jaka jest różnica między tym, co zrobił, a fizycznym zabiciem mnie? Dla mnie żadna. On mnie zniszczył.

- I wiedzą o tym tylko trzy osoby. Wystarczy, by nie pozwolić mu na to kolejny raz. Jesteś tu. Stoisz koło mnie i są przynajmniej dwie rzeczy, na których ci zależy, więc chyba jednak nie jest aż tak tragicznie, jak można by myśleć.

- Jakie to niby powody?

- Pierwszym jestem ja – powiedziałem, ale nie zareagowała na to w żaden sposób. Tylko w jej oczach zauważyłem pewien potwierdzający to błysk. – A drugą rzeczą jest ukaranie i pozbycie się Victora raz na zawsze. Myślę, że chociaż jedna z nich jest warta walki. – Nie dodałem, która dokładnie, bo sama musiała wybrać. – Nie pozwolę mu cię zniszczyć kolejny raz, Beatrice.

- Nie masz tu nic do gadania, Black. Pozbycie się Victora nie jest warte przechodzenia przez to wszystko jeszcze raz.

- Więc jestem ja – powtórzyłem, nie zastanawiając się nad tym, co taka deklaracja właściwie oznaczała. Nie mogłem pozwolić jej się załamać.

- Byłeś – rzekła z naciskiem.

- Nadal jestem – odparłem. – Możesz zniszczyć tamten list tak samo jak ten pierwszy – dodałem. Chciałem podejść do niej, ale cofnęła się, unosząc dłonie.

- Nie – powiedziała, ale zignorowałem ją. Stała plecami do barierek, więc nie miała, gdzie uciec. Złapałem ją za nadgarstki. Spojrzała mi w oczy w taki sposób, że wszystko inne przestało mieć znaczenie, ale zaraz znowu w jej brązowych tęczówkach dostrzegłem strach.

- Boję się go – wyszeptała, a jej oczy się zaszkliły.

- Wiem – odparłem, a potem w końcu przestała stawiać opór i dała się przytulić, a ja wiedziałem, że jakkolwiek się to nie skończy, pomogę jej na tyle, na ile będę potrafił. Zawsze da się coś zrobić.

Bardzo długo pozwalała się obejmować. Wyczuwałem jej uspokajający się oddech, drobne ciało i miękkie włosy, kiedy oparłem brodę o jej głowę. Ludzie mijali nas, nie zawracając sobie nami głowy. Czułem zapach jej szamponu pomieszany z wonią perfum i mrozu. Powietrze tutaj pachniało całkiem inaczej. Było cicho i spokojnie. Rozumiałem już, dlaczego chciała spotkać się ze mną akurat w tym miejscu

- Idź już, Syriusz – powiedziała w końcu, odsuwając się na tyle, na ile pozwalały jej moje dłonie na jej plecach. – Dziękuję, że mnie wysłuchałeś. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Postanowiliśmy jednak, że…

- Na razie niczego jeszcze nie postanowiliśmy – zauważyłem.

- Mimo wszystko lepiej będzie, jeśli faktycznie się teraz rozstaniemy – powiedziała.

- Dla kogo będzie lepiej? Dla mnie czy dla ciebie?

- Dla ciebie. Ja jakoś przeżyję. Wystarczająco mi pomogłeś.

- Nie pomyślałaś o tym, że takie rozwiązanie wcale nie będzie dla mnie najlepsze?

- Dobrze wiesz, że nic z tego nie wyjdzie. Potem wszystko będzie jeszcze trudniejsze niż teraz.

- Wiem.

- I nadal chcesz się w to pakować?

- Jeśli nie potrafisz mi zaufać, ja zaufam tobie – uśmiechnęła się słabo, a następnie uniosłem jej brodę, by musiała na mnie spojrzeć. Nasze oddechy zmieszały się w jeden, a potem pocałowałem ją tak, jakbym nie widział jej wieczność, a nie zaledwie cztery dni. Zdawałem sobie sprawę z tego, że związek, romans z kimś takim jak ona jest najgorszą rzeczą, jaką mogłem zrobić. Tym bardziej po tym, co mi powiedziała, powinienem ją olać i nie wtrącać się w sprawy, które mnie nie dotyczą, ale nie byłem w stanie tego zrobić.

Czułem jej delikatne i chłodne dłonie na moich policzkach oraz pewnego rodzaju spokój, kiedy w końcu znowu miałem ją przy sobie.

~ * ~

            Staliśmy w miejscu jeszcze dłuższą chwilę. Pozwoliłem Beatrice odreagować to, co mi przed chwilą powiedziała i dać czas na szybkie przemyślenie mojej deklaracji. Nie rzucałem słów na wiatr. Naprawdę chciałem jej pomóc i miałem zamiar zrobić w tej kwestii wszystko, co będę mógł. I tak nie miałem nic lepszego do roboty. Poza tym, jeśli zignorowałbym ten problem, miałbym wyrzuty sumienia, że wiedziałem, a nic nie zrobiłem. Czułem się fatalnie po naszym „rozstaniu”, jakby ktoś pozbawił mnie nagle jakiegoś fragmentu. Więc kiedy tylko dostałem list z prośbą o spotkanie, nie zastanawiałem się ani chwili nad tym, czy powinienem znowu się w to mieszać. Pewnie nie, ale miałem to w głębokim poważaniu. Nie interesowało mnie już teraz zdanie Lily czy prośba Kim. Ze zdziwieniem, ale bez wyrzutów, stwierdziłem, że nie mają one dla mnie żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że Beatrice się do mnie odezwała, że znowu mogłem z nią porozmawiać, zobaczyć, jak sobie radzi, dowiedzieć się, co się stało. Zrobić po prostu coś, co jej pomoże, a mi sprawi egoistyczną przyjemność. I tak, byłem głupi, łudząc się, że jej słowa co do mnie są w stu procentach prawdziwe, ale tyle mi wystarczyło. Miałem to gdzieś, bo jeśli choć raz kiedyś czułem, że jestem na właściwym miejscu, we właściwym czasie, to właśnie teraz. Choćbym się miał smażyć za to w piekle, czułem, że postępuję właściwie.

            Przyciągnąłem ją do siebie jeszcze bardziej, wzmacniając uścisk, ale nie zaprotestowała. W zasadzie trochę bardziej się rozluźniła.

- Kim domyśliła się, że mamy romans – powiedziałem w końcu. Musiałem ją o tym poinformować. To, że powiedziałem to dodatkowo Evans, wolałem pominąć. Dałbym sobie rękę uciąć, że akurat ona nie piśnie nikomu słowa. Nawet Rogaczowi.

- Byłam pewna, że tak będzie – odparła, wzdychając. – Co nie zmienia faktu, że i tak nie wiem, co mogłabym z tym teraz zrobić.

- Ja też nie – przyznałem. – Ma do mnie żal, tego jestem pewny, ale ręczę, że nie powie nikomu o tym, co było między nami. Nie jest mściwa ani chamska. Był moment, w którym chciałem się z nią związać, myślałem nawet, że jestem zakochany. Sam nie wiem czemu. Zależało mi na niej jako na osobie, którą chciałbym mieć w swoim życiu. Nigdy z żadną dziewczyną nie dogadywałem się tak dobrze jak z nią, ale była zaręczona, o czym dowiedziałem się później i poczułem jak frajer, bo ten jeden raz to dziewczyna odmówiła mi, a nie na odwrót. Teraz jest wolna, a ja jestem prawie pewny, że nie zależy mi na niej w ten sposób, jakiego ode mnie oczekuje.

- Dlatego przyszedłeś wtedy do mnie zakończyć to wszystko? – Odsunęła się nagle, jakby fakt ten sprawił, że nie chciała więcej naruszać pewnych granic. Pozwoliłem jej na to, bo w przeciwnym razie zareagowałaby bardziej nerwowo.

- I tak, i nie. Z jednej strony sam podjąłem taką decyzję, a z drugiej obiecałem to jej, jednak głównie z tego powodu, że z logicznego punktu widzenia…

- Nie ma w tym żadnej logiki – wtrąciła.

- Być może właśnie dlatego wydało mi się to bez sensu – uśmiechnąłem się, wzruszając ramionami. – Problem w tym, Beatrice, że mnie kompletnie nie interesuje w tym wszystkim logika. Nie czuję wyrzutów sumienia względem Kimberly. Czuję je za to względem samego siebie, że w tamtej chwili mogłem bezpowrotnie stracić szansę na… – Nie dokończyłem, widząc zmianę na jej twarzy. Nie chciała słyszeć tego, co miałem zamiar właśnie powiedzieć. Przerażała ją ta wizja. Być może nie z powodu tego, że mogła dać głupią nadzieję dzieciakowi, którego zaraz będzie musiała usunąć ze swojego życia. Przerażało ją to, że mogła czuć to samo, co ja. – Pomijając to, co chciałem powiedzieć, musisz wiedzieć, zanim zdecydujemy ostatecznie, co dalej, że zależy mi na tobie w sposób, który sprawia, że chcę egoistycznie i głupio wykorzystać czas, który jeszcze mamy. Wiem, że za kilka tygodni wyjedziesz i nigdy więcej się nie zobaczymy, ale jestem w stanie poświęcić wszystko inne dla tych trzech miesięcy. Ot, taki mój kaprys. Bez żadnych deklaracji. Po prostu, gdybym miał wybrać jedną rzecz, której nie będę nigdy w życiu żałował, mimo konsekwencji, jakie to za sobą pociągnie, to właśnie spotkanie ciebie. Nigdy nie kochałem żadnej dziewczyny i mogę przysiąc, że po prostu tego nie potrafię. Obiecuję więc, że nigdy się w tobie nie zakocham, ok? – La Brun spojrzała na mnie sceptycznie, ale w końcu parsknęła śmiechem na moją deklarację. – Przemyśl to jeszcze.

~ * ~

            Gołym okiem widać było, że La Brun pada ze zmęczenia, chociaż zachowaniem nie dawała tego po sobie poznać. Wróciliśmy do mieszkania, a gdy zniknęła w łazience, poszedłem do kuchni zagotować wodę na herbatę. Kiedy do mnie dołączyła, podałem jej kubek. Uśmiechnęła się blado z wdzięcznością, po czym oplotła go dłońmi, próbując się rozgrzać.

- Kiedy wracasz do zamku? – spytałem.

- Jeszcze nie wiem – odparła, wpatrując się w parę ulatującą z kubka. – Syriusz…

- Więc co teraz? – wszedłem jej w słowo.

- To znaczy?

- Co teraz z tobą, z Victorem, z nami? – spojrzała na mnie w końcu, a ja podtrzymałem jej wzrok najdłużej, jak się dało.

- Co chciałbyś, żeby było? – zapytała i oboje dobrze wiedzieliśmy, że zignorowała na razie dwie pierwsze części mojego pytania. Miała chwilę czasu na przemyślenie mojej propozycji, ale chyba jeszcze tego nie zrobiła, mimo, że w drodze do domu w ogóle się nie odzywała.

- Coś więcej, niż mijanie się bez słowa na korytarzu, bo już na to za późno. Umawialiśmy się na romans bez żadnych zobowiązań i gówno z tego wyszło, jeśli mam być szczery. Jeśli taka jest twoja decyzja, to ok, nie musimy ciągnąć tego dalej w takiej formie, jaka była do tej pory, ale… Po prostu pozwól sobie pomóc i nie traktuj mnie jak dzieciaka, którego musisz chronić. O nic więcej cię nie proszę.

- Dobrze wiesz, że wcale cię tak nie traktuję, a jeśli takie masz odczucie, to przepraszam, nie taki był mój zamiar. Czego ode mnie oczekujesz, Syriusz? Że dam ci się wplątać w mój konflikt z Victorem? Jeśli coś ci się przez to stanie, do końca życia będę miała wyrzuty sumienia, z którymi nie będę mogła żyć.

- Konflikt? – prychnąłem. – Zabójstwo twoich rodziców, dziecka i usiłowanie twojej śmierci nazywasz konfliktem?

- Jeśli pozwolę ci się w to wtrącić, też będziesz na jego celowniku.

- I co z tego? Może chociaż raz zrobię w życiu coś pożytecznego dla osoby, na której mi zależy! Jeśli nie pozwolisz mi ze sobą współpracować i tak spróbuję wykombinować coś na własną rękę – oznajmiłem.

- Jaki ty jesteś uparty! – wkurzyła się La Brun. – To nie jest odwaga, tylko głupota i lekkomyślność. To jest moje życie, moja sprawa i nie chcę, żebyś się w to wtrącał. Nie powiedziałam ci tego dlatego, żebyś mi pomagał.

- Wiem.

- Więc czemu tak bardzo ci na tym zależy?

- Gdybyś mnie słuchała, zauważyłabyś, że już ci to przed chwilą wyjaśniłem. Nie pozwolę, by taki psychopata jak Victor zniszczył osobę, na której mi zależy – powtórzyłem z uporem, zbliżywszy się do niej. Znowu spojrzała mi prosto w oczy.

- Wolę zniszczyć siebie niż ciebie. Ty nie masz z tym nic wspólnego.

- Teraz już mam. I pomyśl o tym, że taką decyzją nie uratujesz żadnego z nas, bo jeśli zniszczysz siebie, zniszczysz też mnie. Bardziej niż wtedy, kiedy dopuścisz mnie do tej sprawy.

            Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę. Atmosferę, jaka między nami zawisła, dałoby się pokroić nożem. Oboje byliśmy uparci i pewni swoich racji. Nie bardzo wiedziałem jeszcze, jak, koniec końców, moglibyśmy wybrnąć z tego gówna, w które się wpakowaliśmy, ale niezbyt mnie to w tej chwili obchodziło. Byłem w stanie zrobić wszystko, byle zostać z nią jak najdłużej. Drugi raz nie miałem zamiaru popełniać tego samego błędu i się z nią rozstawać. Ani na jej warunkach, ani na moich. Zależało mi na niej i nic nie mogłem na to poradzić. Nawet, jeśli miała to być krótka fascynacja, chciałem się w nią zaangażować w stu procentach, pierwszy raz naprawdę czułem, że jestem w stanie coś zdziałać, mimo tak beznadziejnej sytuacji. Mi nie raz pomógł ktoś inny, ona nie miała nikogo. Splotem przypadku natknęliśmy się na siebie i w pewnym sensie rozumiałem jej obawy. Sam na jej miejscu zachowałbym się pewnie tak samo, ale nie miałem zamiaru dać się znowu odsunąć. Wolałem wpakować się w takie bagno niż przez następne dni i tygodnie zamęczać się faktem naszego pseudo rozstania.

- Nie mam zamiaru czytać twojego nekrologu w gazecie.

- Ani ja twojego.

            Zauważyłem moment, w którym Beatrice podjęła jakąś decyzję. Niekoniecznie taką, jakiej oczekiwałem, ale jakąś. Cała złość, jaką miała wypisaną na twarzy podczas naszej rozmowy, nagle z niej wyparowała i znowu widać było tylko jej koszmarne zmęczenie. Położyła dłoń na moim policzku, po czym mnie pocałowała. Przytrzymałem dłużej jej pocałunek, a kiedy się odsunęła, spojrzałem na nią.

- Daj mi chociaż dwie godziny – poprosiła. – Muszę to wszystko przemyśleć.

- W porządku – odparłem. – Spróbuj się też trochę przespać, bo wyglądasz jak wrak człowieka – powiedziałem, patrząc w jej podkrążone oczy i poszarzałą skórę na twarzy.

- Mój wygląd sprawia ci dyskomfort?

- Raczej ból – przyznałem szczerze, nie dając jej się sprowokować. Uśmiechnęła się słabo.

            La Brun była kobietą ciężką w obyciu. Wiedziałem już o niej sporo, potrafiłem odczytać wiele z jej twarzy i zachowania, ale tyle lat żyła zamknięta w swoich fałszywych murach, że trudno było do niej dotrzeć i przywrócić ją na powrót do tego, kim była kiedyś. Chociaż może nigdy się to nie uda. Chciałem jednak spróbować. Nie można przejść czegoś takiego bez żadnych konsekwencji. Była teraz kimś innym, ale kimś, kogo ja egoistycznie, za wszelką cenę, chciałem mieć w swoim życiu.

- Naprawdę tak ciężko zaakceptować ci fakt, że komuś może na tobie zależeć? Że cierpi, widząc cię w takim stanie, że chce pomóc? – spytałem.

- Tak – odparła po chwili, patrząc mi prosto w oczy i wiedziałem, że mówi to szczerze, a ja jej wierzę. – Ale nie żałuję, że ci na to pozwoliłam.

~ * ~

            Kiedy wyszedłem z mieszkania i zamknąłem za sobą drzwi, automatycznie otworzyły się te, za którymi znajdowało się mieszkanie pani Daquin, co pozwalało mi sądzić, że cały czas nasłuchiwała jakiegoś ruchu na klatce schodowej. Zanim zdążyłem się ruszyć, przyszpiliła mnie spojrzeniem nieznoszącym sprzeciwu.

- Przepraszam, że zawracam panu głowę, ale czy moglibyśmy porozmawiać? – spytała.
            Zasadniczo nie wchodziłem do nikogo do domu, widząc go drugi raz na oczy, ale La Brun dobrze ją znała, więc zaryzykowałem. Poza tym sąsiadka zdecydowanie była mugolką, która, z całym prawdopodobieństwem, nie miała pojęcia o istnieniu magii.

- Przepraszam, ale nie bardzo wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać – rzekłem, kiedy drzwi mieszkania zamknęły się za mną. Sprawdziłem, czy różdżka jest na swoim miejscu. Nie spodziewałem się problemów, ale przezorny zawsze ubezpieczony.

            Korytarz, którym poprowadziła mnie do dusznego salonu, był wąski i ciasny. Ściany wyłożone były do połowy ciemną, okropną boazerią, a wyżej pomalowane na wyblakły już, czerwony kolor, nadający pomieszczeniu strasznej ciężkości. Na podłodze leżał natomiast bordowy, wytarty dywan.

- Panie…

- Black.

- Panie, Black – zaczęła kobieta, kiedy już zmusiła mnie do zajęcia jednego z dwóch niskich, półleżących foteli i poczęstowała herbatą, której odmówiłem. Zastanawiałem się, jak długo czatowała przy drzwiach i obserwowała wszystko przez judasza. Posłała mi nieokreślony uśmiech. – Nie widziałam Beatrice od sześciu lat, a teraz nagle zjawiła się tutaj, zapraszając na dodatek pana.

- Chyba ma do tego prawo, biorąc pod uwagę fakt, że to mieszkanie jej rodziców, które po nich odziedziczyła – zauważyłem.

- Ach, więc zna pan prawdę.

- Wiem tylko tyle, ile powiedziała mi Beatrice.

- To i tak dużo – stwierdziła, ale nie skomentowałem tego. – Wie pan, nie wtrącałam się nigdy w jej życie i wybory, bo też jakie miałam do tego prawo? Jest młoda, a wiele już przeszła. Spotkało ją zdecydowanie zbyt dużo złych rzeczy. – Przerwała, czekając, aż coś powiem, ale milczałem, więc wzruszyła tylko nieznacznie ramionami i kontynuowała. – Panie, Black. Jest tylko jedna rzecz, a właściwie osoba, na której obojgu nam zależy i jest nią Beatrice. Proszę nie zaprzeczać – ubiegła mnie, zanim zdążyłem się odezwać. – Znałam już jednego mężczyznę, którego tutaj przyprowadzała i nigdy nie patrzył na nią tak, jak pan. Nie będę rozprawiała nad tym, czy jest to właściwe, by zadawała się z kimś o tyle lat od niej młodszym, ale musi darzyć pana niezwykłym zaufaniem, skoro dla pana zdecydowała się tu dzisiaj przyjść. Sądziłam, że nigdy więcej jej nie zobaczę.

- Przepraszam, ale chyba nie powinno pani interesować, co i dlaczego robi Beatrice. Poza tym nadal nie rozumiem celu tej rozmowy, więc gdyby mogła się pani trochę streścić, byłbym wdzięczny, bo mam coś do załatwienia – wtrąciłem w końcu zniecierpliwiony. Nie lubiłem, jak ktoś bezczelnie wpieprzał się w nieswoje sprawy i na dodatek marnował mój czas. Pani Daquin obrzuciła mnie niezbyt przychylnym spojrzeniem, ale totalnie to zignorowałem.

- Beatrice po śmierci rodziców stała się wrakiem człowieka, a wiem, co mówię, bo dobrze ją znałam. Jeszcze przed pogrzebem przyszła tu i pozbyła się wszystkiego, prócz mieszkania. Nie rozumiałam tego i nie rozumiem nadal, chociaż minęło już tyle lat. Jak można wyrzucić wszystkie pamiątki po rodzicach, których tak bardzo kochała? Po jedynej rodzinie, jaką kiedykolwiek miała?

- Może nie chciała, żeby coś jej o nich przypominało? – zasugerowałem, ale staruszka wzruszyła tylko ramionami, jakby było to najgłupsze wytłumaczenie, jakie słyszała. Zastanawiałem się, czy w ogóle chcę dalej słuchać tego, co ma mi do powiedzenia. Gdyby La Brun chciała, bym o tym wiedział, sama by mi powiedziała. Niezbyt fair było więc wysłuchiwanie plotek, którymi chciała się podzielić jej sąsiadka. Z drugiej strony była to doskonała okazja do tego, by dowiedzieć się czegoś więcej o Victorze.

- Wie pan, pogrzeb odbył się bardzo późno, bo Beatrice nie pozwoliła pochować nikogo bez jej udziału, a długo leżała w szpitalu. Kiedy to w końcu zrobiła, zamknęła drzwi mieszkania na cztery spusty, przekazując mi klucze i poprosiła, bym się nim zajmowała w zamian za comiesięczne opłaty. Więcej jej tu nie widziałam, a po sześciu latach przyprowadza tu pana. Musi więc albo panu ufać, albo darzyć jakimś uczuciem.

- Zapewniam panią, że ani jedno, ani drugie – rzuciłem na odczepnego. – Po prostu pomagam jej przy jednej sprawie, której lata temu nie zamknęła.

            Szczerze powiedziawszy, irytowała mnie ta kobieta. Gadała bez sensu, zajmując mi czas, ale mimo moich sugestywnych westchnień i zerkania na zegarek, nie chciała przejść do sedna rozmowy, zanim nie powie wszystkiego, więc pogodziłem się z tym w końcu i słuchałem ze zniecierpliwieniem kolejnych plotek.

- Cóż, Beatrice nie wyglądała dzisiaj lepiej niż lata temu, kiedy widziałam ją ostatni raz, więc pewnie życie dało jej jeszcze bardziej w kość. Nie wiem, dlaczego tu wróciła, ale sądzę, że przed moją własną śmiercią więcej jej już nie zobaczę, tym bardziej, że nie wiem, ile czasu mi jeszcze zostało, bo widzi pan – spojrzała na mnie – mam raka.

- Przykro mi – powiedziałem tylko, nie bardzo wiedząc, co to w sumie dokładnie oznacza. Nie spotkałem się jeszcze z taką chorobą. Ona jednak uśmiechnęła się i machnęła ręką.

- Zdarza się. Jestem stara. Przeżyłam to, co miałam przeżyć. Dzisiejsze spotkanie z Beatrice może być jednak ostatnim, dlatego chciałam prosić, by przekazał jej pan coś, co kiedyś, będąc jeszcze dzieckiem, u mnie zostawiła. Wtedy, kiedy uzna pan, że Beatrice jest na to gotowa.

            Podała mi jedno kolorowe zdjęcie, na którym La Brun stoi z rodzicami i uśmiecha się szeroko. Oczywiście w błękitnej sukience, trzymając rodziców za ręce. Patrząc na ten obrazek, stwierdziłem, że niewiele się zmieniła. Po prostu teraz była starsza, ale nic poza tym. Była tak samo piękna i delikatna z wyglądu, a w oczach widać było tę samą siłę i stanowczość, którą miała nadal.

- Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do tego, żeby jej to dać – stwierdziłem, przenosząc wzrok na panią Daquin, która wpatrywała się we mnie z napięciem.

- Myślę, że jest pan jedyną osobą, która może jej to dać. Kiedyś, kiedy uzna pan, że przyszedł na to właściwy moment.

- Dobrze – rzekłem w końcu, chowając zdjęcie do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

- Bardzo panu dziękuję. Naprawdę – skinąłem głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Przepraszam, ale naprawdę powinienem już iść.

- Och, oczywiście. Przepraszam, że zajęłam panu tyle czasu.

- Nie szkodzi. Dziękuję za rozmowę i życzę wszystkiego dobrego.

- Dziękuję.

- Do widzenia.

- Do widzenia, panie Black – odrzekła, po czym odprowadziła mnie do drzwi. Nim jednak nacisnąłem klamkę, zawahałem się. – Coś się stało?

- Pani, Daquin… Mogę mieć do pani jedno pytanie?

- Oczywiście. Jeśli tylko będę potrafiła na nie odpowiedzieć.

- Znała pani Victora de Luynes’a? – Kobieta była zaskoczona wypłynięciem tego nazwiska. Jej pozytywne nastawienie przesłoniły w tej chwili niezbyt przyjemne wspomnienia, co było widać po jej nagłej zmianie zachowania.

- Znałam i nie powiem, że był to dla mnie jakiś zaszczyt.

- Rozumiem – skinąłem głową.

- Nic pan nie rozumie.

- Beatrice powiedziała mi, co zrobił, ale… Chciałbym poznać pani opinię na jego temat. Jak najbardziej obiektywną, jeśli mogę o to prosić.

- Po co to panu? – spytała podejrzliwie, a ja nie byłem pewny, ile mogę jej powiedzieć.

- Wiem, że Victor niedługo ma wyjść z więzienia. Chciałbym po prostu wiedzieć, jak, w razie czego, mógłbym ochronić przed nim Beatrice – rzekłem, mając nadzieję, że Daquin kupi tę bajeczkę. Chociaż w zasadzie była to po części prawda. – Po prostu chciałbym wiedzieć, jakie zrobił na pani wrażenie. To wszystko. Czy był miły…

- Och, miły był – weszła mi w słowo. – W taki obrzydliwy, fałszywy sposób, jeśli wie pan, co mam na myśli. Beatrice była w nim zakochana, ale jej rodzice, a w szczególności ojciec, nigdy nie traktowali go jak kogoś wartego ich córki. Oczywiście byli wobec niego uczciwi i szanowali jej decyzję, ale zawsze był między nimi dystans. Victor miał dobrą posadę w jakimś urzędzie. Wiecznie zabiegany, siedział po godzinach w pracy. Na to dziecko też niezbyt się cieszył, jeśli mam być szczera. Nie wiem, dlaczego oni w ogóle ze sobą byli, bo według mnie kompletnie do siebie nie pasowali. Dwie różne osobowości. On totalnie nijaki, a ona silna, ale bardzo wrażliwa. Zawsze uśmiechnięta. Cieszyła się z każdego promienia słońca czy kwiatka, spacerując po parku, bardzo lubiła kiedyś malować. On z kolei był szorstki w obyciu. Może myślała, że uda jej się wydobyć z niego coś więcej. Victor nigdy nie okazywał jej czułości przy innych ludziach. Uśmiechał się, ale z jakimś takim niemiłym lekceważeniem. Co więcej nigdy nie widziałam, żeby patrzył na nią z takim zafascynowaniem, jak dzisiaj pan na nią. Zachowywał się tak, jakby Beatrice była tylko jego ozdobą i nigdy nie zrozumiałam, dlaczego ona, tak zdolna, ambitna i przemiła, zakochała się w takim bucu. Jeśli więc pyta mnie pan, dlaczego Beatrice chciała spędzić z nim życie, to odpowiem, że nie mam pojęcia.

~ * ~

            Po wyjściu od pani Daquin przechadzałem się ulicami miasteczka, myśląc o tym wszystkim, czego się dzisiaj dowiedziałem. Nie sądziłem, że kiedykolwiek wplączę się w coś takiego, że stojąc na drodze problemów, które mnie nie dotyczą, będę chciał nią pójść dalej. Decyzja La Brun mogła być dwojaka, a ja czekałem na nią jak na ścięcie. Mogłem to wszystko olać, bo niczego nie byłem jej winien. Nie, byłem jej przecież winien życie. Chociaż w pewnym stopniu, ale nie chciałem pomagać jej tylko z tego powodu, że mnie uratowała. To w ogóle nie miało dla mnie żadnego znaczenia. To znaczy miało, ale nie wpływało w żaden sposób na moje podejście do tej relacji. Bez względu na to, jak miało się to wszystko zakończyć. Wiedziałem już, co miał na myśli Rogacz, kiedy mówił, że sama świadomość istnienia obok niego Evans sprawia, że chce mu się żyć, a rozstanie byłoby nie do zniesienia. Obiecałem Beatrice, że będę miał do tego wszystkiego odpowiedni dystans, wiedzieliśmy, że w końcu będziemy musieli się rozstać. Być może właśnie dlatego nie nazwaliśmy tego, co nas łączy, a jedynie zapewniliśmy o wzajemnym uczuciu. Nie żadnym konkretnym. Jakimś. Po prostu jakimś.

            Usiadłem na ławce w parku, z której odgarnąłem wcześniej śnieg i wziąłem łyka kawy, którą kupiłem w jednej z zatłoczonych kawiarni, po czym odstawiłem kubek obok i zerknąłem na zegarek. La Brun chciała, żebym dał jej dwie godziny i te już minęły. Postanowiłem jednak, że dam jej więcej czasu. Nie za dużo, żeby nie pomyślała, że nie traktuję sprawy poważnie, ale więcej niż prosiła, żeby nie czuła jakiejś presji czy coś. Wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza zdjęcie, które dała mi sąsiadka i zastanawiałem się, co mam z nim zrobić. Nie mogłem go zatrzymać, ale z drugiej strony nie byłem pewien, czy w ogóle kiedykolwiek nadarzy się okazja, bym mógł przekazać je La Brun bez cienia wyrzutu.

            Z zamyślenia wyrwała mnie starsza, elegancko ubrana kobieta, która przysiadła się do mnie, a ja nawet tego nie zauważyłem. Teraz przyglądała się na zmianę mnie oraz zdjęciu, które trzymałem.

- Śliczna dziewczynka – wyraziła opinię, posyłając mi uśmiech.

- Teraz piękna kobieta – odparłem, nie odwracając się do niej.

- Pańska matka? – zerknąłem na nią, zaskoczony pytaniem.

- Nie. Ktoś dużo ważniejszy – wyjaśniłem, chociaż nie wiedziałem po co. Dopiero po chwili zrozumiałem, jak to mogło zabrzmieć dla tej kobiety, ale nie przejąłem się tym. Nie każdy musiał mieć dobre relacje z rodzicami.

- Dziewczyna? – kontynuowała swoje małe śledztwo kobieta.

- Nie – powiedziałem. – Chociaż w zasadzie to… Sam nie wiem, co nas tak naprawdę łączy. Jest ode mnie starsza i…

- I to coś zmienia? – weszła mi w słowo. Spiorunowałem ją wzrokiem, ale ona tylko mi się przyglądała, oczekując odpowiedzi.

- Dla mnie osobiście niczego to nie zmienia, ale ma to duży wpływ na jej życie zawodowe, czyli wszystko, co się dla niej liczy.

- Z każdej sytuacji jest jakieś wyjście – skwitowała.

- Być może, ale nie bardzo rozumiem, do czego pani zmierza. – Kobieta uśmiechnęła się.

- Do niczego. Po prostu wyglądał pan na zagubionego.

- Bo tak się czuję – stwierdziłem. – Jakbym przez ostatnie tygodnie żył nieswoim życiem. Nie ma w nim nic, co do tej pory było constans, rozumie pani?

- Rozumiem – odparła kobieta i spojrzała na mnie, jakby faktycznie tak było. Szczerze w to wątpiłem, ale w duchu machnąłem na to ręką. Nie znałem jej, a ona nie znała mnie. Co więcej byłem święcie przekonany, że jest to nasze pierwsze i ostatnie spotkanie, więc nie miałem zbytnio oporów, by trochę jej się wyżalić. Kolejna rzecz, która odbiegała od moich norm, ale chyba tego potrzebowałem. Najwyżej później, raz kiedyś, wspomni to spotkanie, opowiadając o nim, w formie dygresji, w innej rozmowie albo opowie mężowi, jak to pomogła biednemu, zagubionemu chłopakowi.

- I to wszystko jej wina – westchnąłem. – Bo pojawiła się… Jednocześnie w najbardziej odpowiednim, a jednocześnie najbardziej nieodpowiednim momencie. Bo ani ona nie chce zniszczyć mi życia, ani ja jej. Za dużo przeszła.

- To zrozumiałe – stwierdziła. – I z drugiej strony dojrzałe podejście.

- Polemizowałbym – odburknąłem i pociągając ostatnie łyki kawy, zapatrzyłem się na dwa ptaki, skaczące kawałek dalej po ścieżce.

- Gdzie ona teraz jest?

- W mieszkaniu.

- Więc co pan robi tutaj?

- Czekam na decyzję, czy moja walka o jej życie… Nasze życie, zakończyła się sukcesem.

- I ile czasu ma pan zamiar czekać?

- Właściwie wyrok powinien zapaść już jakiś czas temu – powiedziałem, nie zerkając nawet na zegarek. Przypuszczałem, że od ostatniego razu, kiedy to zrobiłem, nie minęło dziesięć minut.

- To może warto byłoby w końcu zmierzyć się z jego uzasadnieniem?

- Może – odparłem, podnosząc się z ławki. Pusty kubek po kawie wrzuciłem do kosza na śmieci, ale zanim odszedłem, spojrzałem jeszcze na kobietę. Ta nadal przyglądała mi się z zainteresowaniem. – Dziękuję za rozmowę.

- Ależ nie ma za co. Mam nadzieję, że sprawa rozwiąże się po pana myśli. – Nie odpowiedziałem, tylko skinąłem głową.

- Do widzenia. – Tym razem to ona nie odezwała się słowem, tylko posłała mi delikatny uśmiech.

            Odchodząc, zerknąłem w końcu na zegarek. Wydawało mi się, że spacerując, zapuściłem się dosyć daleko, na tyle, by droga powrotna do mieszkania rodziców Beatrice zajęła mi pieszo dobre pół godziny. O ile oczywiście nie zabłądzę, a tego pewny nie byłem. Moja nieobecność wydłużyłaby się więc z dwóch godzin do sporo ponad trzech, a to wydawało mi się niezbyt właściwe. Chciałem dać więcej czasu zarówno jej, jak i sobie, ale nie na tyle, by otarło się to o ignorancję. Ruszyłem jednak z powrotem, a kiedy udało mi się znaleźć pierwsze lepsze miejsce na uboczu, deportowałem się kolejny raz dzisiejszego dnia na Avenue de Neuvecelle.

~ * ~

            Drzwi do mieszkania nie były zamknięte na klucz, co nie było zbyt roztropne, patrząc pod kątem bezpieczeństwa, ale La Brun miała różdżkę, a złodziej i tak nie miałby już czego wynieść, bowiem obecna właścicielka lokalu pozbyła się w zasadzie prawie wszystkiego sześć lat temu.

            Już z korytarza zauważyłem, że Beatrice siedzi po turecku na kanapie, zwrócona do mnie plecami. Usłyszała, kiedy wszedłem do środka, ale nie zareagowała na to w żaden sposób. Zdjąłem więc buty, nie odzywając się i ruszyłem do salonu. Dopiero, kiedy wszedłem w jej pole widzenia, spojrzała na mnie. Usiadłem naprzeciwko niej na stoliku kawowym. Cisza przeciągała się dłuższą chwilę, ale ona nie odrywała ode mnie wzroku, czekając może na to, aż coś powiem, jednak milczałem. Wyglądała trochę lepiej niż wtedy, kiedy ją zostawiałem, ale nie wiedziałem, czy pozwoliła sobie na drzemkę, czy dlatego, że pozbyła się części ciężaru, który w sobie nosiła. W końcu się odezwała.

- Nie chcę, żebyś odchodził.

- Biorąc pod uwagę to, że dopiero co przyszedłem, nie mam na razie zamiaru stąd wychodzić – zauważyłem, chociaż wiedziałem, że nie to miała na myśli.

- Z mojego życia – wyjaśniła automatycznie, zbyt szybko, a ja miałem pewność, że dobrze się nad tym zastanowiła. Powiedziała to, patrząc mi prosto w oczy.

- Ale? – zapytałem, bo jednocześnie powiedziała to takim tonem, jakby to „ale” zaraz miało paść.

- Ale nie chcę, żebyś za wszelką cenę ładował się w mój konflikt z Victorem. – Już otwierałem usta, by zaoponować, ale nie pozwoliła mi na to. – Nie wybaczę sobie, jeśli coś ci się stanie, Syriusz. Nie chcę, żebyś pakował się w to za wszelką cenę i zajmował się tym, jeśli nie zajdzie taka potrzeba.

- A nie zachodzi?

- Nie. To znaczy… Nie wiem. Wiem, że jeśli nie pozwolę ci się w to zaangażować, zrobisz to ze zdwojoną siłą – powiedziała. Chciałem zaprzeczyć, ale w sumie miała rację, więc zamknąłem usta, które zdążyłem już otworzyć, a ona uśmiechnęła się nieznacznie na potwierdzenie swojej tezy. – Obiecaj mi, że jeśli nie zajdzie taka potrzeba, nie będziesz się w to angażował – powtórzyła.

- A jeśli zajdzie?

- To ja przyrzekam, że będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie i którą poproszę o pomoc.

Patrzyłem na nią przez dłuższą chwilę, a ona w milczeniu wpatrywała się we mnie, oczekując na odpowiedź. Prawda była taka, że żadne z nas nie wiedziało, co wydarzy się za tydzień, a już tym bardziej za miesiąc, czy pół roku. Przez ten czas wszystko mogło zmienić się sto razy. Byłem pewny, że byłaby w stanie wymyślić w przyszłości obejście dla tego „układu” i wymazać mnie z całego swojego życia w jednej chwili, ale nie miałem obawy, że to zrobi. Ufałem jej, a ona jedynie potrzebowała teraz mojego zapewnienia, że nie będę na siłę zajmował się rzeczami, które faktycznie mogły wywołać wilka z lasu mimo braku inicjatywy z jego strony. Musiałem przyznać, że w tym względzie miała rację. Podszedłem do tego zbyt nerwowo, ale wynikało to po prostu z zaskoczenia i wściekłości, jaką wywołało we mnie jej wyznanie. Nie było sensu zaprzątać sobie na razie głowy Victorem, a skupić się na nim dopiero wtedy, kiedy będziemy mieć chociaż strzępki dowodów na to, że faktycznie coś planuje.

- Obiecaj mi to, Syriusz. Proszę – szepnęła, patrząc na mnie wyczekująco. Mogłem przystać na jej prośbę, stawiając kolejne warunki, ale nie chciałem tego robić, bo w zasadzie nie było mi to do niczego potrzebne.

- Obiecuję – powiedziałem w końcu i wydawało mi się, że oboje odetchnęliśmy z ulgą. – Obiecuję, że nie zniknę z twojego życia i obiecuję, że nie będę zajmował się sprawą Victora, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne.

- Dziękuję – odparła, uśmiechając się do mnie, a mimo to jej oczy się zaszkliły, czego nawet nie próbowała ukryć. Podszedłem więc do niej i przytuliłem ją mocno, zapewniając, że wszystko będzie dobrze i może byłem naiwny, ale gdzieś w głębi duszy wierzyłem, że faktycznie jest na to szansa, a kiedy odsunęła się ode mnie, kładąc dłoń na moim policzku, pocałowałem ją.